IV Zlot Nienackofanów - Jerzwałd 2005


        Tegoroczny zlot był pod wieloma względami podobny do poprzednich, a pod wieloma całkiem inny. Ale czy to w ogóle możliwe? Skoro był inny - to nie mógł byc podobny...
        O co więc chodzi?
        Spotkanie jak zwykle - bo już trzeci rok z rzędu - było trzydniowe, piątkowo-sobotnio-niedzielne. Chociaż, prawdę mówiąc, dla niektórych zaczęło się wcześniej, a dla niektórych skończyło póżniej...
        No, ale dość już tego przydługiego, a na pewno mętnego wstępu.

        Ja w każdym razie - znów jak zwykle - wyjechałem w piątek wczesnym popołudniem, zatem dotarłem na miejsce jeszcze na długo przed zmierzchem. Tym razem obeszło się bez przystanków i zwiedzania po drodze.
        Wraz z Markiem dojechaliśmy z Warszawy prosto pod adres Jerzwałd 51. Zakwaterowanie mieliśmy juz wcześniej uzgodnione, zatem nie było ryzyka. Bogusław był przygotowany na przenocowanie nawet trzydziestu osób i jakkolwiek mówił to z lekkim przymrużeniem oka, było to zgodne ze stanem faktycznym. I rzeczywiście, kiedy zajechaliśmy na miejsce, zobaczyłem kilka stojących już samochodów, jeden rower i sporą grupkę ludzi siedzących wokół ogniska. Kilka twarzy było znajomych, kilka całkiem nowych, krótka prezentacja pozwoliła jednak zorientować sie „hu is hu”, czasem tylko dla pewności trzeba bylo jeszcze uzgodnić, kto jakiego nika używa na liście. I dalej znów wieczór potoczył się zwykłym trybem: ognisko, kiełbaski, piwo, rozmowy o Nienackim, Jego książkach, ale tez ogólnie o życiu (jakże to filozoficzne :-), wspomaganie sie dialogami z "Misia", "Rejsu", "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" itp. itd. Kiedyś zastanawiałem sie, dlaczego często łączy sie zamiłowanie do książek Nienackiego, do filmów Barei, a często i do komiksów "Kajko i Kokosz", "Tytus", "Żbik"... To chyba wszystko są wspomnienia mojej młodości, młodości ludzi, którzy dorastali w czasach Gomułki i Gierka. Nieważne są tu jakiekolwiek oceny tamtych czasów, oprócz tej jednej: kiedy ma się kilkanaście lat, świat jest najpiękniejszy.
        Zatem ognisko... Trwało do późna w nocy. Szczerze mówiąc szkoda mi było - i nie tylko mi - kłaść się spać, dlatego siedzieliśmy niemal do świtu, chociaż oczy same się czasem zamykały wbrew woli... Ale mając świadomość, że to tylko jeden-dwa wieczory, a na następne spędzone w tym gronie trzeba będzie czekać cały rok...
        W końcu jednak zaczęliśmy się wykruszać - jeden po drugim ludzie znikali w swoich pokojach.

        Kolejny dzień zacząłem - tradycyjnie - od wyprawy do „sklepu Smugoniowej”, piechotą, aby potem przejść się brzegiem Jeziora Płaskiego, zajadając drożdżówki. To już wręcz stało się „nową świecką tradycją”. Potem nastąpił krótki wypad do Iławy po Knypka, który (która :-) właśnie około południa nadjechał(-a) pociągiem. Ciągle zatem odwlekał się moment, na który się przede wszystkim przygotowaliśmy: „archiwizowanie archiwum” Bogusława. Już parę razy widziałem te słynne pudła z wycinkami gromadzonymi przez Alicję, raz nawet spędziłem pół nocy przeglądając je na chybił-trafił. Wtedy tez postanowiłem, że przy pierwszej nadarzającej się okazji poskanuję co się tyko da. I teraz właśnie miała nastąpić ta okazja. Tym razem byliśmy przygotowani na medal. Przywiozłem wraz z Markiem dwa komplety sprzętu: laptop-skaner i wreszcie zabraliśmy sie do ciężkiej pracy. Po chwili dołączyli do nas Rafał i Piotrek, pstrykając fotkę za fotką. Potem i ja również wziąłem do ręki aparat - ten sposób był o wiele szybszy. Owocem tego jest kilkaset plików, które teraz mozolnie trzeba zocerowac, względnie przepisać.

       Jednak przepraszam - przedtem jeszcze postanowiliśmy, że jednak należałoby zorganizować jakąś wyprawę po okolicy, zamiast tkwić przez trzy dni w obrębie ogrodzonej działki :)
        Krótki namysł - i wybór padł na Jezioro Jasne. Zapakowaliśmy się do trzech samochodów (co natychmiast skojarzyło się z kawalkadą Związku Tajemniczej Szachownicy), kilkuminutowa jazda, a potem dwugodzinny spacer po lesie ścieżką dydaktyczną, do Jeziora Jasnego, a następnie Czarnego. Po drodze zatrzymał nas ka kwadrans dzięcioł wychylający co chwila swój czerwony łebek z mieszkanka, do którego prowadziły trzy czy cztery dziuple - oczywiście wszyscy próbowali pstryknąć mu zdjęcie - a potem równe zainteresowanie wzbudziły hordy żab nad Jeziorem Czarnym.
        Wracając zahaczyliśmy o Siemiany, w celu skonsumowania obiadu w „pięknych okolicznościach przyrody”, mianowicie w restauracji na skarpie z widokiem na Jeziorak. Jednak w pamięć wrył się wcale nie ten widok, ani nawet całkiem niezłe jedzenie, a obcesowa barmanka, która najpierw ustawiła nas porządnie w kolejce, a potem pokrzykując i przywołując do porządku zbyt roześmiane towarzystwo nieomal samodzielnie decydowała kto i co zamówi. I powiem szczerze, że jeśli podeszło się do tego z wakacyjnym luzem, miało to niesamowity urok. Na usta cisnęło się wręcz: „I co tak macha tą łyżką! Jeszcze talerz ukręci! Do widzenia!!!” No - sceny jakby żywcem wyjęte z "Misia".
        I wcale nie było czuć upływu trzydziestu lat :)

        A zatem dopiero po powrocie wreszcie zabraliśmy się do przetrząsania kartonów, aż po mniej-więcej dwóch godzinach poczuliśmy zmęczenie. W międzyczasie ktoś, zajrzawszy do kuchni i zobaczywszy rozstawione dwa skanery taśmowo utrwalające stosy papierów oraz trzech facetów przerzucających kolejne sterty dokumentów i co kilka sekund pstrykających zdjęcie za zdjęciem, porównał to do rewizji prowadzonej przez służby specjalne.
        Kiedy mieliśmy już dość, wybraliśmy się na drugi spacer, tym razem do uschniętego dębu (którego jak głosi legenda nie ma w rejestrach leśnych, a skoro go nie ma, to nie mozna wyciąć ;-> tym razem z Bogusławem i jeszcze (uwaga, uwaga!) z panem Mirkiem Zbrojewiczem. Nie - on nie przyjechał na zlot, a tylko przypadkowo, akurat podczas naszego pobytu, zamierzał pojeździć wierzchem. Skoro jednak trafił na nasze spotkanie, to zgodził się przeczytać przed kamerą fragment "Skirolawek". Co prawda propozycje wyboru fragmentu były różne, według mnie najlepszy był ten opisujący topienie cieśli Sewruka i na tym ostatecznie stanęło.
        Ale to już odbyło się w niedzielę rano, bo tymczasem zapadł zmrok.
        A skoro wieczór - to oczywiście kolejne ognisko. I znow gawędy do późnej nocy, czy raczej do wczesnego rana.
        W niedzielę, skoro świt towarzystwo zaczęło się rozjeżdżać. A my tymczasem wzięliśmy się jeszcze do skanowania kolejnej partii papierzysk. I kiedy jako-tako się z tym uporaliśmy - pora była już wyruszyć z powrotem do domu.

        W skrócie to tyle.
        I na koniec jeszcze lista obecności (w kolejności przypadkowej):

  1. Michał + Aneta, czyli żona + Małgosia, czyli córcia.
  2. Mariusz + Ania, czyli żona + Małgosia, czyli córcia.
  3. Jacek + "Lusia", czyli córka + Łukasz.
  4. Piotrek (ja).
  5. Marek.
  6. Maciek.
  7. Tomek.
  8. Jędrzej.
  9. Rafał.
  10. Piotrek (nie ja :-).
  11. Sławek.
  12. Małgosia "Knypek".

        Czyli w sumie szesnaście osób + dwoje dzieci + „niezrzeszony” Mirosław Z.
        Był to więc zjazd mający jeszcze bardziej „rodzinny” charakter niż w zeszłym roku - bo stawiły się osoby z kilkuletnimi dziećmi, a nie tylko z nastolatkami.


2005 © http://www.nienacki.art.pl

Masz uwagi? Napisz
Hosting: www.castlesofpoland.com
Autor: Piotrek Szymczak.
2005.07.30